XVII-wieczne spory w XXI-wiecznym Wrocławiu
Na marginesie ostatnich sporów wywołanych kampanią wyborczą, a toczonych w sposób i w stylu jakby nie było już problemu kryzysu wywołanego pandemią, są sytuacje i procesy, które pandemię wykorzystują i z niej korzystają. Nie przychodzi mi bowiem żadne inne wyjaśnienie sytuacji, która właśnie nastąpiła we wrocławskiej kulturze.
W skrócie: 28 lutego b.r. Urząd Miasta ogłosił konkurs na wicedyrektora Wydziału Kultury. Ten rewolucyjny w gruncie rzeczy ruch, obudził nadzieję strony społecznej, aktywnych osób działających na rzecz i dla kultury we Wrocławiu, nadzieję, że po latach uznaniowych nominacji, miasto “dorobi” się urzędnika, wybranego w oparciu o obiektywne i transparentne zasady konkursowego wyboru. Zwłaszcza, że chęć podjęcia tej trudnej roli wyraziło parę osób zgłaszając swój udział w tym konkursie. Okazało się jednak, że 5 maja urząd ogłosił unieważnienie konkursu z “przyczyn organizacyjnych”, co jak rozumiem było wynikiem niemożności przeprowadzenia go w warunkach pandemii, zwłaszcza, że anulowano wtedy większość – o ile nie wszystkie – konkursy na stanowiska we wrocławskim magistracie.
Rozumieliśmy, że do konkursu powrócimy po wygaśnięciu pandemii i w momencie odmrażania kolejnych sektorów. Niestety stało się inaczej, w zeszłym tygodniu na stronie wrocławskiego BIP, bez komentarza, po cichu i ni stąd ni zowąd pojawiło się nazwisko wicedyrektorki P.O. (pełniącej obowiązki), co zaniepokojone środowisko odebrało jednak, z dobrą wiarą zawiązanej w toku procesu uspołeczniania kultury umowy społecznej, że w trudnych czasach pandemii potrzebny jest organizacyjnie tymczasowy wicedyrektor, choć jak ufaliśmy póki co “pełniący obowiązki”, a prawdziwy konkurs zostanie prędzej czy później ogłoszony. Niestety okazało się, że ludzie kultury we Wrocławiu są może wielkiej wiary ale też wielkiej naiwności- znowu po cichu i bez publicznego tłumaczenia, właśnie na BIPie sprzed nazwiska nowej pani wicedyrektor zniknął skrót p.o., czyli miasto ostatecznie pogrążyło ideę konkursu, negując prace wykonaną prze wszystkich, którzy się zgłosili i kolejny raz zawodząc środowisko, odrzucając i ostatecznie łamiąc umowę społeczną co do zwiększenia transparentności działania urzędu, na której wypracowanie poświęciliśmy kilka ostatnich lat rozmów.
To tyle jeśli o fakty, a teraz czas na krótki komentarz. Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że te lata “dialogu”, doprowadziły nas do miejsca, w którym cofając się w czasie znaleźliśmy się w środku XVII-wiecznego sporu między Thomasem Hobbsem a Johnem Locke`em, którzy zupełnie inaczej rozumieli pojecie umowy społecznej. Miejsca, w którym tak jakby nie istniały 3 stulecia ewolucji myśli politycznej prowadzącej od absolutyzmu oświeceniowego do demokracji liberalnej. Tak jakbyśmy nie wiedzieli, że kryzys tej ostatniej, że jej niedomagania związane są ze zbyt nikłym zakresem realnej partycypacji obywateli we współdecydowaniu politycznym, że podstawą jej odnowienia powinny być takie narzędzia jak realne konsultacje, subsydiarność, delegacje kompetencji, czy last but not least transparente i otwarte konkursy również na stanowiska urzędnicze.
W gruncie rzeczy mam poczucie, że zajmujemy się przedawnionymi i zupełnie nienowoczesnym sporem, w którym archaicznej myśli konserwatywnej w stylu Thomasa Hobbesa, musimy przeciwstawiać liberalizm Johna Locke`a, ponieważ nowoczesne, wysublimowane i zniuansowane narzędzia nie działają. Dlatego musimy mówić i odwoływać się do zarania koncepcji umowy społecznej i podstaw rodzenia się europejskiej demokracji, w której jedna strona twierdzi, udowadniając to na każdym kroku, że jedynym paneceum na stan “bellum omnium contra omnes” – „wojny wszystkich przeciw wszystkim” jest rozwiązanie opisane przez Hobbesa czyli silna władza centralna w tym przypadku urzędowo-samorządowa, której omnipotencja, uznaniowość stwarzają pozory nieomylności, a w naszym przypadku przede wszystkim zabijają i gaszą aktywność ruchów oddolnych, społecznych. Zamiast rozmawiać o nowoczesnych narzędziach uspołeczniania i partycypacji, musimy sięgać do argumentów rodem z XVII wieku, i przekonywać, że nie zrzekliśmy się – wbrew temu co twierdził Hobbes – praw na rzecz suwerenna czyli władzy, a jest tak jak mówił Locke – umowa społeczna potrzebuje innych ludzi ergo całego społeczeństwa, a jej warunkiem są racjonalne i dobre zasady postępowania, a przede wszystkim prawa społeczeństwa do ewentualnej renegocjacji umowy i sprzeciwu w momencie w której jest ona łamana.
Smutne i głęboko rozczarowujące jest to, że ten spór, polegający na notorycznym udowadnianiu przez urząd swoich racji i zupełnym ignorowaniu głosu strony społecznej, zwłaszcza w sytuacjach kiedy ten głos jest inny niż – zdaniem urzędu – powinien być. Zamiast rozmawiać o niuansach i spierać się o rzeczy, o które spierają się obywatelsko rozwinięte samorządy w miastach takich jak Amsterdam, Kopenhaga czy Berlin, czy też dążyć za opisem współczesnego świata, w którym remedium na kryzys jest pozbycie się hierarchiczności na rzecz złożonej sieci “którą nie można rządzić, można nią współrządzić” o czym napisał w swojej najnowszej książce “W Polsce czyli wszędzie” Edwin Bendyk, a zespół pod przewodnictwem profesora Hausnera, podobne prospołeczne uwagi publikuje w kolejnych “Alertach Kultury”, to we Wrocławiu zajmujemy się sporem podstawowym, tym, żeby uzyskać minimum społecznej emancypacji, a urzędników zobowiązać do przestrzegania podstawowych zasad
W gruncie rzeczy smutne jest to, że Wrocław zamiast przypominać i dążyć do idei miasta NOWOCZESNEGO, przypomina tytułowego LEWIATANA z dzieła Thomasa Hobbesa…